Felieton

Roger Forever!

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Roger+Forever-98101
Zasługi Rogera Cormana dla kina trudno przecenić. I nawet gdyby nie odchował dla nas Scorsesego, Nicholsona, Coppoli i Camerona, sprowadzanie go do "króla kina klasy B" byłoby nietaktowne.   

Jest taki stary dowcip o dwóch szaleńcach, Joker opowiada go Batmanowi w finale "Zabójczego żartu". Oto wariaci uciekają ze szpitala psychiatrycznego. Kiedy muszą dostać się na dach sąsiedniego budynku, jeden z nich proponuje, że włączy latarkę, a drugi przejdzie bezpiecznie po snopie światła. "Myślisz, że jestem szalony?" – pyta uciekinier – "Kiedy będę w połowie drogi, wyłączysz latarkę i spadnę".

Roger Corman

Na pierwszy rzut oka, podobna "logika obłędu" charakteryzuje uprawianą od ponad sześciu dekad sztukę filmową Rogera Cormana – rekordzisty pod względem wyprodukowanych obrazów, jednej z kluczowych postaci amerykańskiej kontrkultury lat 60. i 70, ikony kina niezależnego, od której – jak na ironię – hollywoodzki establishment opędzał się jak od natrętnej muchy. To, oczywiście, jedynie pozory: wyrywając się z okowów systemu i kręcąc szalone filmy partyzanckimi metodami, Corman nigdy nie spacerował po snopie światła, zawsze dokładnie wiedział, na czym stoi i dokąd zmierza. Na właściwy trop kieruje już jego aparycja: dziś, w wieku 87 lat, wygląda jak szacowny uniwersytecki profesor, kolega Tolkiena ze studenckiej ławy.   

Nostalgia dopadła mnie w trakcie poznańskiego Transatlantyku, podczas seansu dokumentu "Świat Rogera Cormana" Alexandry Stapleton. Film nieco się już zdeaktualizował (od 2011 roku Corman wyprodukował cztery filmy, w tym cudowną "Piraniokondę"), lecz w kontekście misji oświatowej, której jest częścią, ma to niewielkie znaczenie. Stapleton kręci po bożemu i widać, że kaganek specjalnie jej nie ciąży. Nie stawia Cormana obok Wellesa i Forda, nie wciska go również w buty "najemnika", traktującego filmową pulpę jak daninę dla niewymagającej publiczności. Przekłada na obraz wyimki z encyklopedii, a jednak są wśród tych haseł i słów-kluczy informacje, o których warto pamiętać. Tak, Corman był królem kina klasy B, ale porównywanie go z Edem Woodem to już gruba przesada. Tak, miał niespełnione artystyczne ambicje, lecz film był dla niego przede wszystkim rzemiosłem, testem realizacyjnej biegłości. Tak, kręcił w zgodzie z dewizą, że gumowy potwór musi być przynajmniej o głowę wyższy od roznegliżowanej dziewczyny, ale bez jego miłości do X muzy amerykańska publiczność nie poznałaby Bergmana, Antonioniego i Felliniego. Tak, wylansował legion niedzielnych reżyserów, ale wypchnął też w świat Francisa Forda Coppolę, Martina Scorsesego, Jacka Nicholsona, Rona Howarda, Jamesa Camerona, Timura Bekmambetowa, Gale Anne Hurd, Petera Bogdanovicha, Jonathana Demme'a, Joego Dantego i Jacka Nicholsona. Jasne, nakręcił, napisał bądź wyprodukował blisko 400 filmów, ale na 399 z nich zarobił pieniądze. Stapleton puentuje film obrazkiem Cormana przyjmującego honorowego Oscara. To laur zasłużony, ale spóźniony o wiele lat. I choć w mowie dziękczynnej laureata jest więcej ciepła niż u Hitchcocka odbierającego nagrodę pocieszenia od AFI w 1979 roku, skala rozczarowania fanów musiała być podobna. Przecież nawet Francuzi docenili Cormana wcześniej, przyznając mu w Cannes nagrodę za producenckie osiągnięcia życia. 

"Sklepik z horrorami"

Twórca "Zagłady domu Usherów" to facet z maksymą na każdą okazję. Większość z nich stanowiła pars pro toto jego artystycznej filozofii, w pewnym momencie zresztą niemal każde zdanie zamieniało się w zaklęcie. Mówił na przykład: "Możesz nakręcić "Lawrence'a z Arabii" za milion dolarów. Tylko nie wyjeżdżaj z Los Angeles". Albo: "Mając mało pieniędzy, nie próbuj zrobić dużego filmu. Klapa murowana". Dziś można się z tych mądrości śmiać i zamieniać je w część mitu kampowego bożka, jednak w latach 70. były one dla początkujących filmowców dekalogiem. Corman kręcił najszybciej (dwa dni zdjęć na planie "Sklepiku z horrorami" to jego rekord), najtaniej (sumy bywały trzycyfrowe, zwłaszcza na początku kariery) i najbardziej wydajnie. Zadzierał z policją, ryzykował zdrowiem i życiem, zastawiał domy. Kręcił parę filmów w tych samych lokacjach, zatrudniał jednego aktora do kilku ról w tym samym utworze. Po premierze mógł zarobić dolara, ale był to ten jeden tłusty dolar, który trafiał do budżetu kolejnej produkcji. W idealnym świecie założyłby wytwórnię do spółki z późniejszymi filarami Cannon Films – Yoramem Globusem i Menahemem Golanem. Im także spać nie dawały złote myśli. "Jeśli kręcisz film, który ma początek, środek, zakończenie, wydajesz na niego mniej niż pięć milionów dolarów, a potem tracisz pieniądze, to jesteś skończonym idiotą" – przekonywał Golan, który szkołę życia również skończył u Cormana. Przypadek?

Golan i Globus lansowali zastępy karateków i komandosów w latach 80., zaś ci w podzięce opłacali ambitniejsze projekty –  nagrodzony  Złotym Globem i Oscarem holenderski "Atak", Godardowskiego "Króla Leara", filmy Cassavetesa, Zeffirellego, Mailera, Konczałowskiego.  Popłynęli z prądem w czasach rewolucji wideo, udało im się więc przetrwać konfrontację ze Spielbergiem i spółką. Corman nie miał tyle szczęścia. Gdy po artystycznym "zamachu stanu" baronowie Nowego Hollywood zaczęli ustępować miejsca orędownikom Kina Nowej Przygody, jego produkcje powoli przestawały mieć rację bytu. Sektor filmowy, który zagospodarowywał minimalnym nakładem środków, nagle otworzył się na wielkie pieniądze i wielki marketing, a wytwórnie zostały przejęte przez nowych szefów – z wykształcenia ekonomistów i bankierów. Corman po latach przytknął palec do czoła i podsumował to w swoim stylu: "Kino jest sztuką XX-wieczną i właśnie z racji swojej metryki wydaje się upośledzone: nigdy nie uwolni się od związków z biznesem". Spielberg oczywiście również pojawia się w filmie Stapleton. Widzimy go na czarno-białym zdjęciu razem z ówczesną śmietanką Nowego Hollywood. Dramatycznemu zbliżeniu na jego twarz towarzyszy motyw przewodni ze "Szczęk"

   

Corman jest na reżyserskiej emeryturze od dwóch dekad, z produkcji rezygnować nie zamierza. Przeszedł przez wszystkie szczeble filmowej kariery (zaczynał jako goniec w 20th Century Fox), był częścią nierozwiązywalnych konfliktów: "popu" z "kulturą", wielkich z małymi, bogatych z biednymi, technokratów z pasjonatami. Jedyny film, na którym nie zarobił ani centa, opowiadający o rasowej segregacji na Południu USA "The Intruder" z Williamem Shatnerem, był zarazem jego najambitniejszym projektem. Powinien kiedyś stać się punktem wyjścia sprawiedliwej, filmowej biografii. Nakręconej za parę tysięcy dolarów, w trzy dni, z gumowym potworem i "cyckami od czapy". 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones